Życie na krawędzi

Jestem odważny i tego się trzymajmy, w końcu odwaga to zaleta. Jednak po zeskrobaniu grubej warstwy lukru okazuje się, że ta moja odwaga zamienia się w… bezmyślność i brak umiejętności przewidywania. Tak, tak… tak to się właśnie nazywa. Nie jest łatwo przyznawać się do słabości, zwłaszcza przed sobą, ale im szybciej zdam sobie z tego sprawę, tym bezpieczniej!

Zawsze lubiłem działać na krawędzi ryzyka… no wiecie, wychodzić z łóżeczka przez balustradę, wspinać się po szufladach, stawać na stoliczku od krzesełka, biegać z opuszczoną głową, rzucać się z krzesła, kłaść się w wannie pod powierzchnią wody, otwierać piekarnik i takie tam.

Jednak jakiś czas temu zmądrzałem, spoważniałem, a może zapomniałem, że jestem taki „odważny”. W każdym razie wracam do tematu, bo znów jest na topie. 28. kwietnia spotkałem się z dr Wierzbą (nasz genetyk, endokrynolog i pediatra) i studentami Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego – przyszłymi lekarzami.GUM Spotkałem się z nimi, aby przekazać coś ważnego, coś o pracy naszej wspaniałej Fundacji Wspierania Rozwoju „Ja Też”. Ciocia Małgosia (nasza naj pani prezes) mówiła o tym co robimy, co chcemy osiągnąć, o terapii, szkoleniach i konferencjach, o tym co jest dla nas ważne, o nowej klasie, która powstała żeby zapewnić nam lepszy rozwój, o pracy dla dorosłych niepełnosprawnych, o tym jak ważne jest żebyśmy mieli swoje miejsce w społeczeństwie, żebyśmy byli potrzebni. Po prezentacji Cioci, miałem wystąpić ja, ale ponieważ mam doskonałe wyczucie czasu… zamiast mówić zniknąłem w toalecie. Dobrze, że Ciocia Małgosia ma tak dużą wiedzę, doświadczenie i łatwość w mówieniu, bo dzięki temu, studenci zamiast siedzieć, czekać i patrzeć w sufit, nadal byli zajęci. Żal mi trochę, że nie zdążyłem przekazać niczego istotnego od siebie. Zdążyłem nawet pomyśleć, że poszedłem tam zupełnie bez sensu. Jednak pani doktor napisała do mnie, że mój uśmiech robi tyle co 100 godzin wykładów, więc odzyskałem sens istnienia i radość życia.wierzba No, ale nie o tym miałem mówić… Po spotkaniu, kiedy Mama pakowała manatki i wciągała wózek z Maniutą na schody, ja zdążyłem się już wdrapać na inne (schodów tam było mnóstwo, w górę, w dół, na boki). A jak już pokonałem te pięć schodów w górę, to rozpocząłem marsz na wstecznym wzdłuż korytarza. Idąc tyłem, nie widziałem dokąd zmierzam, a zmierzałem do kolejnych schodów, tym razem w dół. Jeszcze jeden krok i poleciałbym na łeb, na szyję, na plecy, ale na szczęście uratował mnie miły pan, który widząc schody za moimi plecami rzucił się pędem w moją stronę i sam prawie spadając uratował mnie przed skręceniem karku. Wnioski? Brak! Fajnie było!

Ale to jeszcze nic! Kilka dni później… ale o tym za chwilę. Najpierw mały wstęp. Mamy w domu schody. Między szczebelkami są wielkie przerwy, więc Tata zabezpieczył je, przewlekając wokół nich siatkę ogrodniczą. Na dole i na górze zamontował barierki. Kupił takie na wkręty, bo te rozporowe mają na dole próg i ktoś mógłby się potknąć i spaść. Tak było trudniej, za to bezpieczniej. I teraz zaczyna się film grozy. Jestem na górze, bramka zamknięta, a Mama z Maryśką na dole. Wołam i wołam, a nikt nie przychodzi, więc zadzieram najpierw jedną nogę, potem drugą i już stoję na siatce wokół górnej balustrady i przewieszam się na drugą stronę. Trochę się kolebię, bo siatka jest mało stabilna, ale co tam! Ja nie dam rady? Jakbym się zachwiał, to poleciałbym jakieś trzy metry w dół, prosto na schody. Wnioski? Tym razem tak. Rozpłakałem się, obiecałem że więcej tego nie zrobię, ale jeszcze tego samego dnia próbowałem po raz drugi. I mimo, że Tata tak zacisnął siatkę na schodach, że właściwie nie ma szans na to, żeby się po niej wdrapać, to jednak bramki już nikt nie zamyka. Zdolności alpinistyczne mam i lotne pomysły też, zawsze istnieje ryzyko, że podsunę taborecik – w końcu wiem, do czego służy. Ostatecznie lepiej żebym zszedł po schodach, ewentualnie się po nich stoczył, niż pacnął na dół z samej góry.

Akcja nr 3. Majówka trwa. Wszyscy w ogrodzie, a ja wracam do domu. Po jakimś czasie Tata przychodzi do mnie, a ja siedzę sobie w kuchni. Zdążyłem odpalić już pierwszy kurek od kuchenki elektrycznej. I choć słyszałem ze sto razy, że nie można się tym bawić, to no cóż, zakazany owoc smakuje najlepiej.

Ostatnio brałem też udział w robieniu naleśników. Stałem na taborecie i patrzałem jak Mama wylewa ciasto na naleśnikarkę. Mama wspominała kilka razy żebym uważał, bo jest bardzo gorące i żebym przypadkiem nie dotykał, ale jak na dwie sekundy spuściła mnie z oczu żeby wyjąć dżem, to co zrobiłem? Oczywiście dotknąłem! Wnioski? Jednak Mama miała rację… gorące i boli. Ryzyko ponownego dotknięcia naleśnikarki spadło ze 100% na 50%. Albo dotknę, albo nie.

Mama chciałaby pójść z nami do teatru na „Piotrusia Pana”, ale ma pewne obawy… zobaczę jak wyskakują przez okno, zobaczę jak latają, zakoduje się to gdzieś tam w mojej głowie i przypomnę sobie o tym w najmniej odpowiednim momencie. Nie ma gwarancji, że nie spróbuję. Mama mi nie ufa. Sam sobie nie ufam!

Jedyny plus bycia niejadkiem to taki, że przynajmniej nie zjem żadnych trujaków i robaków. Ale z tym też nie wiadomo, w końcu od jutra zaczynam turnus w Szkole Jedzenia.

PS Taki straszny wpis, a dziś moje imieniny! Zamiast życzeń – nagana.drzewołazPS2 Choć od kilku miesięcy nie jeżdżę w wózku, dwa tygodnie temu Mama zaczęła szukać „potwora” dla bliźniaków, żebym jeździł razem z Maryśką. Uznała, że ciężko wyjść jej gdziekolwiek ze mną za rękę (zwłaszcza, że zazwyczaj chcę iść w przeciwną stronę) i dwoma rękoma na wózku. I dokładnie dzień później, przekonałem się do mojej platformy BuggyBoard, odziedziczonej po Antosiu i bez marudzenia, za to z wielką radością, zacząłem na niej jeździć. To tak na pocieszenie, żeby nie było, że jestem dzikus 😉

PS3 Kiedy moja Mama była mała – biegała po dachach, właziła na największe drzewa (nadal to robi), piła „mleko” z kaktusa, skakała po świetliku nad czteropiętrową klatką schodową… przynajmniej wiem, że po kimś to mam.


Wpis “Życie na krawędzi” został skomentowany 4 razy

  1. Boski Staszku -Fistaszku- cudnie poznajesz świat i BRAWO! Robisz to jak milony dzieci- czyli norma. A ze Rodzice są przez to bliscy zawału i osiwienia- taka kolej rzeczy ( niech Mama zapyta Babcię co czuła gdy Karolka ganiała po owych dachach…). Przed Tobą wiele niebezpiecznych sytuacji… ale ” kto sie oswoi ten się nie boi” 😉 . Oswajaj Świat! Trzymam za Ciebie kciuki. „

  2. Dziwię się przyszłym lekarzom, pani Doktór i innym obecnym, że nie pomyśleli o pomocy matce z dwójka dzieci i musiała sama wciągać wózek! Matko, upominaj się, skoro trafiasz na niedomyślnych.
    Pozdrawiam,
    Magda

Skomentuj maszeruj Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *