W czwartek…
…jestem oczywiście w Skarszewach. I jak zawsze zaczynam od muzyki, którą lubię najbardziej na świecie, z p. Mateuszem, którego też bardzo lubię.Potem mam jeszcze zajęcia logopedyczne, odpoczynek w przedszkolu i logorytmikę, po której idę na spotkanie z p. Moniką – pedagogiem. Dzisiaj przypominamy sobie kolory, warzywa i owoce. Niby znam je już dobrze, ale raz na jakiś czas muszę wracać do tego, co już potrafię, żeby utrwalić, żeby nie wyleciało mi z głowy, a jeśli wyleciało, to żeby się przypomniało i wróciło.
Napracowałem się jak wół, to teraz mogę się bawić w przedszkolu. Mam na to ok dwóch godzin. Nie spieszy mi się ani z wchodzeniem do niego (bo trochę się martwię, że Mama o mnie zapomni i wcale mnie nie odbierze), ani z wychodzeniem (bo skoro Mama już przyszła, to wiem, że jednak pamięta i czuję się bezpiecznie). Wybawiony, najedzony i wysiusiany w końcu jednak wychodzę… tuż przed 15:00. Ubieram się i jadę prosto po mojego Antosia, a potem wracamy razem do domku.
Kiedy jestem w przedszkolu (w każdy poniedziałek i w każdy czwartek), to ten dzień tak mi jakoś szybko mija. W drodze powrotnej jest już szaro-buro, a jak dojeżdżamy do Antosia przedszkola, to zupełnie ciemno. Zanim doturlamy się do domu jest już 17:00 i zostaje niewiele czasu na zabawę. W zasadzie to kąpiel i jedzenie kolacji zajmuje większość czasu, jaki pozostał mi przed pójściem spać. Ale nie powiem żebym narzekał, bo niewiele jest rzeczy przyjemniejszych od pluskania w wannie.
Jest piątek…
…a ja dalej zabiegany. Najpierw rehabilitacja z „Kukaszem”. Zawsze zaczynamy od masażu, żeby przygotować moje mięśnie do pracy…
A potem to już dzikie szaleństwo, m.in. wspinaczka wysokodrabinkowa i najbardziej znielubiane przeze mnie ćwiczenia na piłce.
Wychodzę od Łukasza i pędzę jeszcze na dwa ostatnie w tym tygodniu zajęcia z SI i z logopedą w PSOUU. Dzisiejsze zajęcia z p. Agatą są świąteczno-zimowe. Jest chmurka, z której na nitkach zwisają śnieżynki, w które dmucham. Raz po kolei na każdą z nich, innym razem na wszystkie jednocześnie. Raz na tą, którą wskaże pani, innym razem wybieram sam. Próbujemy zrobić tak, żebym wciągał powietrze buzią, a wypuszczał noskiem, ale nie jest to łatwe. Raz mi się jednak udaje. Po śnieżkach przychodzi bałwan (w ramach powtórki opisujemy sobie jego części ciała i ubranko), który mówi mi do uszka – raz jednego, raz drugiego znane mi sylabki – PA, PO, PU, PE, PY, PI. Wszystkie powtarzam bez problemu. Potem dopasowuję sylabki do siebie. PA do PA, PU do PU itd. Ćwiczymy też sekwencje. Pani Agata układa kawałek… coś tam, balon, coś tam, balon… Ja mam ułożyć ciąg dalszy, ale zupełnie mi nie idzie. Wolę układać na tym, co już mam, albo pod spodem. Pracujemy też z Lwem Leonem, a nawet z czterema. Każdy lew ma inną minę, każda idealna do ćwiczenia pionizacji języczka. Przyda mi się to bardzo, bo… no cóż, nie wychodzi mi to najlepiej. „Lala” mówię całkiem ładnie, ale jednak języczek zamiast stukać o podniebienie, uderza w dolną wargę. Zupełnie nie tak, jak powinien. No, ale ćwiczenie czyni mistrza, prędzej czy później to ogarnę. Pionizację języczka ćwiczę też przez gimnastykę… dotykanie językiem nosa, oblizywanie ustek i liczenie, i czyszczenie języczkiem zębów. Ćwiczymy jeszcze powtarzanie wyrazów. Trzygłoskowe powtarzam wszystkie, a czterogłoskowy tylko jeden (z nowych oczywiście, bo przecież w stałym repertuarze mam już m.in „lody” i „auto”, i wiele innych, których akurat dzisiaj powtarzać nie mam), za to przydatny, biorąc pod uwagę moje muzyczne ciągoty… mówię „nuty”.
Jest sobota!
Hurrra! Wreszcie wolne! Strasznie się cieszę! Nie tylko dlatego, że nic nie muszę, ale także dlatego, że wreszcie mogę. A co mogę? Dzisiaj mogę iść do Teatru Muzycznego w Gdyni. Zabieram ze sobą Mamę, Tatę i Antosia, i ruszamy na wspaniałe spotkanie mikołajkowe zorganizowane przez moją fundację, w której zbieram 1% Waszego podatku na moje turnusy i ćwiczenia na miejscu. Największą atrakcją jest oczywiście spektakl pt. „Pchła Szachrajka”.
W wakacje byłem już na tej bajce, ale w zupełnie innym wykonaniu, w zupełnie innym miejscu i w zupełnie innych okolicznościach. Latem spektakl był na dworze, podczas FETY, czyli występów teatrów ulicznych. Teraz siedzę w eleganckiej koszuli, w eleganckim teatrze i podziwiam wszystko co dzieje się na scenie, chłonę widowisko całym sobą! Śmieję się głośno, biję brawo, a nawet komentuję! Spektakl trwa ponad godzinę, ale ja nie nudzę się nawet przez chwilę. Najbardziej podoba mi się koń, na którym jeździ Pchła Szachrajka. Rewelacyjnie zagrał też słoń, który wspaniale tańczył, machał uszami i się kłaniał. Mówię Wam, normalnie petarda!
Już się nie mogę doczekać, kiedy znów się wybierzemy! I mam nadzieję, że będzie to szybciej niż za rok. Bo zawsze sobie obiecujemy, że raz na jakiś czas pójdziemy, bo to wspaniała zabawa i wielkie przeżycie, a potem nic z tego nie wychodzi. I tak to właśnie wygląda, że ostatnio byłem w teatrze rok temu, również dzięki Fundacji Dzieciom „Zdążyć z Pomocą”.
Po przedstawieniu jest jeszcze jedna atrakcja… spotkanie z św. Mikołajem, który rozdaje wory pełne prezentów i spotkanie z Myszką Norką, która rozdaje uściski 🙂 Mikołaja wolę trzymać na dystans. Nawet prezent mnie nie przekonuje. Za to Myszka Norka jest spoko i ma fajny ogon, za który ją ciągnę.
Dzisiaj są ostatnie zajęcia na basenie, ale nie idę na nie, bo baluję w teatrze, a potem szybko wracam do domu żeby coś zjeść. Już od jakiegoś czasu jestem coraz bardziej samoobsługowy. Przysuwam taboret tylko w dwa interesujące mnie miejsca… albo do swojego krzesełka – wtedy wspinam się po stoliczku i siadam na swoje miejsce w oczekiwaniu na jedzenie, albo do lodówki, którą najpierw otwieram, a potem włażę na taboret i grzebię w poszukiwaniu serka waniliowego. Oj, znów mnie przyłapali!