Środa
Coś mi słabo wychodzi to środowe wstawanie, a nawet jak wychodzi, to i tak niczego to nie zmienia. W środy zawsze się spóźniam. Zajęcia zaczynam o 8:30, czyli bardzo wcześnie, zaczynam w Skarszewach, czyli bardzo daleko. Żeby zdążyć muszę wstać o 6:30 i wyjść o 7:30. Ale nawet jeśli mi się to uda (tak jak dzisiaj), to i tak nie mam szans dojechać na czas. Tak to już jest. Dzisiaj na przykład jest mgła. Taka mgła, że nic nie widać. Zaczyna się pod naszym domem, ciągnie przez całą obwodnicę, przez wszystkie wioski i miasteczka, i trwa aż do samego końca, aż do mojego ośrodka w Skarszewach. Jak jest mgła, to się jedzie powoli jak ślimak, żeby nie rozjechać kogoś lub czegoś, czego nie widać, nie wpaść na drzewo, którego nie widać, nie dostać mandatu od policjanta, którego nie widać, nie zdarzyć się z samochodem, którego nie widać. Wyprzedzać też nie można, bo nic nie widać. Jedziemy więc wszyscy jak ślimaki. Kondukt ślimaków przed nami, kondukt ślimaków za nami i my ślimaki w środku tego konduktu.
Spóźniam się na pierwsze zajęcia. A szkoda, bo zawsze są fajne! Dzisiaj lepię frankensztajno-jeża. Jest naprawdę straszny. Ma kolce z makaronu i jest cały zielony.
Z tego pośpiechu, żeby zdążyć, nie zjadłem rano śniadania. Mama goni mnie z łyżką i obrzydliwą owsianką, a ja uciekam. Już wolę być głodny. Chowam się w pokoju p. Patrycji i udaję, że mnie nie ma. Mama jednak widzi przez ściany, więc znajduje mnie bez problemu. Daje mi owsiankę, a ja ją wypluwam. Na zajęcia z p. Michałem pójdę na czczo. Idę, buduję wieże z klocków, a w brzuchu mi nawet nie burczy.
Na trzecich zajęciach zaczynam być głodny, no i ulegam urokowi p. Magdy. Zjadam prawie całą porcję, a potem biorę się do pracy. Mam kartkę z niebem i z ulicą, i mam obrazki. Teraz naklejam na niebie, co lata – samolot, rakietę, osę, ptaka, motyla a na ulicy to, co jeździ – wózek, autobus i rower. Jeszcze tylko pokoloruję i praca gotowa.Po tych zajęciach, zwykle pędziłem na Wiejski Zakątek, jednak tym razem zakątek przypędził do mnie. Ponieważ na dworze coraz zimniej, p. Magda zabrała swoje pomoce i swoje zwierzaki, i przyszła z nimi na górę, do naszego budynku.
Zazwyczaj są to moje ostatnie zajęcia, po których zasuwam do Gdańska na zajęcia z Magdą. Ale w tym tygodniu nie mam żadnej Magdy od Metody Krakowskiej, więc mogę dłużej zostać w Skarszewach. Idę więc na moje pierwsze w Skarszewach zajęcia z SI (zastępuję dziś na nich Adasia) i świetnie się bawię. Nie mam najmniejszego problemu z dotykaniem różnych faktur. Mogę dotykać je rękoma, nogami, a nawet brać do buzi… pod warunkiem, że nie jest to nic do jedzenia. Szorstkie rękawice, włochate pacynki, gumowe, kolczaste piłki… wszystko to pogryzę i zjem.
Moje poniedziałkowe zajęcia u p. Kasi przepadły, bo było wolne. Dzisiaj nie ma Adasia, więc zwolniło się miejsce w sam raz dla mnie! Idę sprawdzić jak tam moje kolory, ale… to są moje szóste zajęcia z rzędu, bez przerwy i bez drzemki, więc o współpracy z mojej strony nie ma co marzyć. Już mi się nie chce. A ponieważ za tydzień w poniedziałek p. Kasi też nie będzie, to przygarnie mnie jeszcze jutro. W końcu muszę zaliczyć i odhaczyć te kolory… tylko cztery, a uczę się ich i utrwalam już od kilku miesięcy.Ufff, wszystko już za mną. Idę jeszcze na krótko do przedszkola, a potem, razem z Mamą jadę po Antosia, po Tatę i na hipoterapię do Stajni Ihaha. Zawsze mam dobry humor, kiedy siedzę na koniu, ale dzisiaj to normalnie jest petarda! Uśmiech mnie nie opuszcza.
Jest czwartek, a ja gadam i gadam
Dzisiaj, na szczęście, wszystko odbywa się zgodnie z planem. P. Mateusz jest na posterunku, więc ile sił w moich bosych stopach (zdejmowanie butów i skarpet opanowałem do perfekcji i ściągam je jak tylko często mogę) pędzę na muzykoterapię.
Drugie zajęcia mam z p. Patrycją. Ostatnio pisałem Wam, że jak chcę powiedzieć „miś”, to wychodzi mi „mi”, a jak chcę powiedzieć „dom”, to wychodzi „mom”, albo coś w tym rodzaju. No a dzisiaj tak sobie ćwiczę z p. Patrycją, że zupełnie niespodziewanie wychodzi mi prawdziwy „miś” i prawdziwy „dom”! Normalnie szok! Pani Patrycja pyta mnie najpierw co jest na obrazku, a jak powiem niewyraźnie, to pani mówi pierwszą sylabę, a ja ją powtarzam. Powtarzanie sylab jest łatwe, więc powtarzam bezbłędnie. No i jak tak powtarzam i powtarzam i zapamiętuję jak to brzmi, to czasem się zdarza, że cały wyraz pięknie mi wyjdzie.
Oprócz mówienia, ćwiczymy też jedzenie. Pani Patrycja ugotowała dla mnie domowy obiadek i zamknęła go w firmowym słoiku. Są tacy, którzy twierdzą, że smakuje to i pachnie tak samo jak gotowiec. Są też tacy, którzy mają zupełnie inne zdanie na ten temat.
Tak sobie myślę, że ten mój wyczulony smak i węch mógłbym jakoś wykorzystać, np. jako kiper. Oczywiście pod warunkiem, że zacznę chcieć próbować.
Idę do przedszkola na 45 minut przerwy, a potem ruszam na dalsze logorytmikę. Nastki nie ma, Jaśka nie ma. Dobrze, że jest chociaż Michaś i Bruno 🙂Kolejne zajęcia mam z p. Moniką. Dzisiaj mamy deszcz i kałuże. Najpierw słucham piosenki o deszczu i rysuję deszcz w kaszy, tańczę, rysuję deszcz na lustrze, ozdabiam narysowany parasol i chowam się pod prawdziwym, przewlekam sznurek przez krople deszczu i maluję kałuże farbami.
Teraz mogę iść już do przedszkola. Nie zostaję tu jednak zbyt długo, bo p. Kasia postanowiła mnie porwać żeby sprawdzić to, czego wczoraj pokazać nie chciałem – znajomość czterech podstawowych kolorów. No i dzisiaj idzie jak z płatka. Wszystko wiem, wszystko pokazuję, pod warunkiem, że ma to jakiś sens. Nie będę pokazywał dla samego pokazywania, ale jeśli dostanę polecenie „weź żółty jak banan i narysuj słoneczko”, to wezmę. Jeśli usłyszę „weź czerwone jak pomidor klocki i zbuduj wieżę”, to wezmę. Jeśli usłyszę „weź niebieską jak niebo słomkę i dmuchaj”, to wezmę. Jeśli usłyszę „weź piłkę zieloną jak ogórek i rzuć, to wezmę”.
A oprócz tego, że wybieram, to raz nawet sam mówię „niebieski”, kiedy staję na niebieskim polu i raz powtarzam „żółty” po p. Kasi. A skoro już mowa o mówieniu, to mówię też, że jestem głodny, a dokładniej „Ciocia chcę jeść”, no bo w sumie nie zjadłem tego obiadku od p. Patrycji, więc teraz trochę mnie ssie.
Po południu wyruszam w stronę Gdańska. Jadę odebrać Antosia z przedszkola, ale okazuje się że wcale go tutaj nie ma. Ktoś już go odebrał. Zawijam się więc i pędzę na Morenę na zajęcia organizowane przez Fundację Sprawni Inaczej.
A w piątek…
…zasłużone i wypracowane wolne! Mam co prawda jedne zajęcia – SI w PSOUU, ale zaraz potem śmigam w odwiedziny do mojego Przyjaciela Mateuszka i bawimy się do woli.
Siedzimy u Matiego ponad trzy godziny, a on i tak nie chce nas wypuścić, kiedy musimy już jechać po Antosia. Mamę trzyma za nogę, mnie przytula. Się porobiło! 😉
Odbieramy Antosia, odbieramy Tatę i wracamy do domu. A domu… zabaw ciąg dalszy! Po raz pierwszy w życiu gram w grę z rzucaniem kostką! To chyba znaczy, że jestem już bardzo duży. Rzucam kostką, wypada kropka z kolorem, wybieram walec w odpowiednim kolorze i dokładam na księżyc. Dobra zabawa!
A ponieważ weekend właśnie się zaczął, to spać nam się wcale nie chce. W Zabajce zasypiałem między 19:30, a 20:30, a teraz jest 21:30, a ja o spaniu nawet nie myślę. Koty na miejscu, a myszy harcują!
W sobotę…
jedziemy do Babci Asi (na którą mówię „Baba” lub „Bacia”). Z wrażenia nie zrobiliśmy żadnego zdjęcia. Za to nauczyłem się nowego słówka – „Dziadziuś”! Haha, hurrra! Dziadek Michał wrócił i teraz będzie z nami przez najbliższych kilka miesięcy! Ale się cieszę! 😀
Przedpołudnie i drzemkę spędzamy w domu, popołudnie i wieczór u Babci Asi i Dziadka Michała. Na późny wieczór i noc wracamy do domu. Zasypiam w drodze, więc nawet nie wiem, że przychodzi do mnie i do Antosia Babcia Bożenka, żeby Rodzice mogli pójść na koncert.
A już jutro spotykamy się zespołową ekipą u Cioci Moni!