Jesteśmy w domu. Wszystko się powoli zaczyna układać. A tu nagle bach. Przychodzi list z badań przesiewowych. Podejrzewają u mnie mukowiscydozę. Mama mówi, że to za dużo jak na jednego malucha i ma rację. Powtarzamy badania i po miesiącu oczekiwań na wynik jestem oczyszczony z zarzutów.
Niestety nie wszystkie niepokoje można rozwiać. Byliśmy u pani dr Wierzby, a ona potwierdziła zespół Downa. Zna się na rzeczy. Jest pediatrą, genetykiem. Najlepszym na pomorzu, a może i na świecie. Nie może się mylić. Dostajemy skierowanie na badanie genetyczne. 27 lutego zgłaszamy się na pobranie krwi. Boli więc płaczę. Na otarcie łez dostaję maminego cycuszka i od razu mi lepiej. Na wyniki trzeba czekać miesiąc czasu. Dla rodziców jest to trudne, dla Babć też. Wszyscy mają nadzieję, a ona raz przygasa, raz rozpala się nowym blaskiem.
W zasadzie od urodzenia Mama patrzy na mnie jakoś dziwnie. Nie jak na swoje kochane, wyczekane dziecko. Widzi tylko moje cechy… skośne oczka, małe uszka, krótkie rączki…, innym razem cech nie widzi i usilnie wyszukuje oznak normalności. Jest to naprawdę męczące. I dla Mamy i dla mnie. Jednak ten czas niepewności jest nam potrzebny. To jest mój czas, w którym każdego dnia przekonuję rodziców do siebie i pozwalam im się pokochać i zaakceptować, bez względu na cokolwiek.
Pod koniec marca odebraliśmy wynik. Werdykt brzmiał: 47,XY,+21[11]. Trisomia chromosomu 21. Zespół Downa. Rodzice popłakali ostatni raz nad nadzieją, którą im odebrano i o dziwo, trochę im ulżyło. Nie patrzą już na mnie, jak na zespół cech, ale jak na swojego małego, słodkiego Bobasa.