Jabłkowy jeż

Nie martwcie się. Dobrze wiem, że jeż nie je jabłek, choć pewnie są tacy ludzie na świecie, którzy ciągle w to wierzą. A wszystko dlatego, że ktoś gdzieś kiedyś narysował jeża z jabłkiem na kolcach i taka łatka poszła za nim w świat. Skoro niesie jabłko, to na pewno po to, żeby je sobie zjeść. Zresztą nie tylko życie jeży pełne jest nieporozumień. Osoby z zespołem Downa też mają wiele łatek, które nijak nie przystają do rzeczywistości. Skoro mają zespół, to na pewno niczego nie rozumieją, niczego nie potrafią, są otyłe i powolne, jedzą okropnie dużo, ciągle się uśmiechają i wszystkich lubią. No cóż… zdradzę Wam, że nie jest to prawdą, ale pogadamy o tym innym razem. Dziś będzie o jeżu. O jabłkowym jeżu.Jak w każdy czwartkowy poranek, jadę na zajęcia do Szkoły Terapii Karmienia „Od pestki do ogryzka”, aby razem z Martą próbować tego, czego na co dzień nie jem, aby oswoić swój lęk przed nieznanym, aby dobrze się bawić. Na dzisiejsze spotkanie zabieram ze sobą plecak… jeżowy plecak! A w nim banana i jabłko.

Marta też ma dziś jabłko i choć mówię wyraźnie, że jabłko, podobnie jak banan, nie jest zabawką, wygląda na to, że mimo wszystko będziemy się nim bawić. Oprócz dwóch połówek jabłka, Marta podaje mi wykałaczki i pyta jakie zwierzątko ma takie igiełki. Oczywiście jeż! Wbijamy wykałaczki w połówki jabłka, a z jabłka wycieka pachnący sok, który razem wąchamy. Marta pyta, czy piłem kiedyś taki sok z jabłka, ale ja piję tylko wodę (tak było nawet wtedy, kiedy dawno temu jadłem dużo różnych rzeczy). W sumie, to prawie tylko wodę, bo czasami, choć bardzo rzadko, zdarza mi się wziąć od Mamy łyka bawarki (a kiedy byłem całkiem maleńki, to piłem też Mamy mleko, a kiedy nieco podrosłem, zdarzało mi się popijać zieloną herbatę).
Kiedy tak wbijamy te igiełki, to powoli nasze jabłuszka zmieniają się w jeże. Jestem zachwycony rezultatem mojej pracy, choć chętnie dorzuciłbym jeszcze trochę wykałaczek. Prawdziwy jeż ma ok 8 tysięcy kolców, mój ma zaledwie 30, ale wygląda na to, że tyle musi wystarczyć, bo Marta zebrała już wszystkie leżące obok mnie wykałaczki i chowa je do pudełka. Ukończone dzieło pokazuję Mamie (tak, tak, dzisiaj też mi jest potrzebna), a Marcie mówię, że jeszcze nigdy nie robiłem czegoś takiego. I choć nadal utrzymuję, że jedzenie nie służy do zabawy, to takie tworzenie jeży bardzo mi się podoba.Do tej pory relacja z jabłkiem była bezpieczna. Wbijając w nie igły, nie musiałem go dotykać. Jednak, jak to z Martą bywa, już po chwili podnosi poprzeczkę, a razem z nią jabłkowego jeża. Wymyśliła, że będziemy wąchać jego brzuszek, czyli tam, gdzie jabłko jest otwarte, mokre i niebezpieczne. Marta wącha, a ja… mówię, że wącham, choć tak naprawdę niucham tylko po wierzchu, tam, gdzie jest skórka i kolce.

Marta wyciąga motywator, czyli grę z zagadkami. Kiedy wybieram prawidłową odpowiedź, słyszę wydobywające się z pudełka „okej”. W każdym innym miejscu, mógłbym grać sobie bez przeszkód aż do znudzenia, ale nie tu. Tutaj zabawa przeplatana jest trudnymi wyzwaniami, takimi jak podnoszenie i wąchanie jabłka. Za pierwszym razem „wąchnąłem” to, podane przez Martę, ale sam nie za bardzo chcę je podnosić. Boję się, że mnie pomoczy, ubrudzi, albo że za bardzo będzie czuć jego zapach. Boję się wszystkiego, ale w końcu łapię jeża za ogonek, tzn. za nosek i wącham.

Jak to bywa u Marty, jest coraz trudniej. Dopiero co uporałem się podnoszeniem i wąchaniem, a tu kolejne wyzwanie. Tym razem mają być buziaki. Bleee. Nie chcę. Wolę wąchać. Jednak Marta stanowczo mówi, że wąchamy ostatni raz, a potem będą buziaki. Nadal nie chcę, ale… mówię, że spróbuję i faktycznie próbuję. Nie było to ani takie trudne, ani takie straszne, jak się na początku wydawało… Pod warunkiem, że daję te buziaki w suchą skórkę, a nie w mokry brzuszek. Oczywiście, po każdym buziaku, muszę się porządnie wytrzeć.

Było wąchanie z góry i z dołu, i były buziaki w skórkę. Poziom trudności rośnie. Choć nie chcę, łaskoczę jeża po mokrym brzuchu. Palec natychmiast wycieram w koszulkę. Robię to tak szybko, że Marta nawet nie wie, że mokry i brudny palec bardzo mi przeszkadzał i że teraz jest już suchy i czysty.
Nie wiem skąd Marta ma taką wielką wiedzę na temat jeży, ale twierdzi, że jeże bardzo lubią buziaki w brzuszek. Ja, to od buziaków w brzuszek, wolę pierdziochy. I faktycznie, kiedy tylko chcę, Rodzice sprawiają mi tę przyjemność. A skoro oni mogę dać radość mi, to może ja mogę dać ją jeżowi. Cmok. Poszedł buziak w mokry brzuszek jeża. Marta się cieszy, że się nie wycieram, że nie mam takiej potrzeby, ale prawda jest taka, że za każdym razem czyszczę buzię i palce w koszulkę, o czym zresztą, bardzo uczciwie informuję mojego przewodnika, mówiąc „robiłem to”.

Choć całowanie jabłka wydaje się być dość nieprzyjemnym doświadczeniem, śmieję się za każdym razem, kiedy to robię i za każdym razem odwracam się do Mamy, żeby jej o tym opowiedzieć. Ale Mama i bez tego wszystko dobrze widzi i nie może się nadziwić, jak szybko wszedłem w tę zabawę.

Poziom trudności znów się podnosi. Marta mówi, że teraz język będzie dawał buziaka jeżowi. Od razu mówię „bleee”, jednak Marta proponuje abym najpierw spróbowałam, a jak mi nie będzie to pasowało, to dopiero potem powiem słuszne „bleee”. Hokus-pokus… i bach! Dotykam jabłko językiem i mówię zasłużone „bleee”, śmiejąc się przy tym w głos i dodając, że w sumie „to fajne”.

Marta wyciąga nową zabawkę. Tym razem jest to wiewiórka, której będę podkradał żołędzie.Między każdym żołędziem, staje mi na drodze jabłko, które dotykam, całuję i liżę. Tym razem nie jest to mój jeżyk, a przyniesione z domu kawałki jabłka. Oczywiście, jak to mam w zwyczaju, za każdym razem mówię „bleee”. Marta proponuje abym zamienił to słowo na inne. W końcu słowa mają wielką moc i mogą wiele zmienić. Jednak żaden z proponowanych przez Martę zamienników (mamamija, pychota, jogoebella, bleee mniam) mi nie pasuje. Wobec tego, wymyślenie nowego słowa, którym zamienię ciągle powtarzane przeze mnie „bleee”, staje się moim zadaniem domowym. Bleee…

Na dziś wystarczy już pracy. Wskakuję na leżankę i obserwuję wszystko z góry. Marta wyciąga różne rzeczy i w ten sposób próbuje zachęcić mnie do zejścia na dół. Są podkładki z głodną gąsienicą i książkę z gąsienicową pacynką. Chętnie opowiadam, co na kolejnych stronach książeczki, zjada gąsienica, ale na dół schodził nie będę…No dobra… teraz Marta mnie przekonała. Wyjęła coś, co lubię najbardziej, choć zapewne nie miała o tym pojęcia. Bo jak to tak, że nie chcę dotknąć jabłka, a do wiadra z glutem wkładam całe ręce? Ale tak to właśnie jest… uwielbiam taplać się w slimach. Pokój Marty opuszczam niechętnie, zwłaszcza, że nie mogę zabrać ze sobą gluta. Mam jednak nadzieję, że Mama kupi mi takiego samego i będę mógł paćkać się nim w domu. To jedyne, co motywuje mnie do wyjścia.

Zakładam buty na nogi, a Mama podaje mi kolejną, po „Natce Pietruszce”, opowieść z Wydawnictwa Pestka i Ogryzek. Tym razem są to przygody Żyrafy, która wybrała się na wakacje. Żyrafa ma podobny do mnie problem. Nie próbuje tego, czego nie zna, bo okropnie boi się nowości. Żyrafa, która na co dzień mieszka na sawannie, postanawia spędzić swój urlop w lesie, a w lesie, jak wiadomo rosną zupełnie inne rośliny, niż te, które można znaleźć w ciepłej Afryce. Są choinki, żołędzie i orzeszki, a nawet myszki i robaki, ale żadna z tych potraw nie jest odpowiednia dla żyrafy, która w domu żywi się liśćmi akacji. To nie jest dla niej łatwe i dla mnie też by nie było. Wsiąść do auta, pojechać w świat i wysiąść w zupełnie innej rzeczywistości, gdzie może i jest pięknie, gdzie może i mieszkają miłe, pomocne stworzenia, ale gdzie zupełnie nic nie nadaje się do jedzenia. Przyznam, że trochę dziwię się Żyrafie, że wybrała się w taką podróż, gdzie nie znajdzie znanych, lubianych i bezpiecznych liści. Trochę dziwię się Żyrafie, że nie zabrała ze sobą zapasów. Kiedy ja wyjeżdżam w nieznane, kiedy wyruszam na wakacje, kiedy jadę do Kiejkut, w Bieszczady, czy gdziekolwiek indziej, zabieram ze sobą swoje jedzenie – żółte obiadki Bobovita, malinowe jogurty Jogobella, serki, naleśniczki Hipp i kaszkę. Bez zapasów nigdzie się nie ruszam, tymczasem Żyrafa pojechała i… …miała nie lada problem. Z pomocą przyszła jej jednak mądra sowa, która wymyśliła, że łatwiej będzie Żyrafie oswoić swój lęk, że chętniej spróbuje nowości, kiedy razem z mieszkańcami lasu, siądzie „Przy wspólnym stole”, a każdy położy na nim to, co  lubi najbardziej. Żyrafie się udało. Pokonała swój strach, „powoli, delikatnie spojrzała, powąchała, dotknęła i wreszcie kęs po kęsie zaczęła próbować”. Czy mi się to kiedyś uda? Myślę, że tak, ale myślę również, że to dużo dłuższa podróż niż ta z sawanny do lasu…PS Zajęcia w „Szkole Terapii Karmienia – Od Pestki do Ogryzka” finansuję dzięki Waszym ubiegłorocznym wpłatom w postaci darowizn oraz 1% Waszego podatku. Środki te są zgromadzone na moim subkoncie w Fundacji Dzieciom „Zdążyć z pomocą”. Po opłaceniu faktury, opisaniu jej i przesłaniu do fundacji, po trzech miesiącach dostaję zwrot poniesionych kosztów i przeznaczam go na kolejne zajęcia terapeutyczne. Jest to możliwe tylko dzięki Waszemu stałemu wsparciu. Z całego serca Wam za to dziękuję i liczę na Wasze wsparcie również w tym roku:

Aby przekazać mi 1% wystarczy wypełnić odpowiednie pola w formularzu PIT:

Numer KRS: 0000037904
Wnioskowana kwota: Kwota 1% obliczonego podatku (zaokrąglona)
Cel szczegółowy 1%: 19237 Bachnik Stanisław


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *