Długo czekałem na ten moment, aby rozpocząć regularne zajęcia w Szkole Terapii Jedzenia – Od Pestki do Ogryzka, aby móc przeskoczyć przeszkody, które są nie do przeskoczenia, aby przełknąć to, co jest nie do przełknięcia, aby oswoić to, co jest nieoswajalne.Po dwóch konsultacjach i wielu miesiącach korzystania ze wskazówek Marty, udało nam się sporo osiągnąć. Jednak, mimo wielu postępów i wielu zmian, które wprowadziliśmy, droga do kotleta, ziemniaka, kapusty, czy zupy pomidorowej, wciąż jest wyboista, a jej kres wydaje się być nieosiągalny. Dlaczego? Bo kroki moje, choć dla mnie są wielkie i wiele mnie kosztują, w rzeczywistości są tycie, tyciusieńkie, ledwie zauważalne. Bo choć wsypuję coraz więcej nasionek do obiadku (chia, sezam, siemię lniane, amarantusa i komosę ryżową), to nadal jem tylko jeden rodzaj obiadku (indyk z warzywami i kluseczkami Bobovita), ten sam od kilku lat. Bo choć przekonałem się do jogurtu naturalnego, to akceptuję tylko grecki z Lidla i tylko od czasu do czasu wyrażam zgodę na dodanie go do mojej malinowej Jogobelli. Bo choć spróbowałem Baby Bananas (miniaturowych bananów) i bananów czerwonych, to mimo, że były dobre, teraz już ich nie wezmę do ust.
Jednak każdą przeszkodę łatwiej jest pokonać, kiedy ma się wsparcie. I czasem niestety tak jest, że nie wystarczy zaangażowanie Rodziców, pomoc Babci i Dziadka, czy zachęta od Pani z przedszkola. Czasem niestety tak jest, że potrzebny jest specjalista. Na szczęście są tacy specjaliści, którzy pomagają oswoić się z jedzeniem – z jego zapachem, konsystencją, temperaturą, fakturą i smakiem, którzy pomogą zamienić wstręt na akceptację, a ja mam to szczęście, że mieszkając w Gdańsku, mam jednego z nich pod nosem.
Choć panią Martę poznałem kilka miesięcy temu, podczas drugiej konsultacji w Szkole Terapii Karmienia, tydzień temu miałem spory problem z wejściem do gabinetu. W związku z tym nasze spotkanie polegało głównie na oswojeniu się ze sobą i stworzeniu wspólnej, bezpiecznej przestrzeni, w której co tydzień będziemy się spotykać. Trochę się chowałem za Mamą, trochę szalałem z rakiem w łapkach, trochę nabałaganiłem, ale przede wszystkim poznałem lepiej Martę i gabinet, w którym będziemy oswajać to, co nieoswajalne.
Dzisiaj jest mi łatwiej, choć nadal potrzebuję bliskości Mamy i ciągnę ją ze sobą do gabinetu. Sama obecność mi jednak wystarcza, niczego więcej od niej nie potrzebuję. Mama siada na krzesełku przy drzwiach, a ja z Martą na podłodze.
Na zajęcia przyniosłem banana i jogurt malinowy Jogobella. Coś, co znam i lubię. Coś, z czym nie mam problemów. Coś, przy czym czuję się bezpiecznie. Póki co lądują one na biurku Marty, a my wkładamy ręce do pojemnika z guzikami. Moim zadaniem jest znalezienie czegoś, co nie jest guzikiem. Mama spodziewa się kawałka banana, kulki winogrona, ugotowanego ziemniaka, ale nic z tych rzeczy. Niespodzianka ma być przyjemna, a nie… obrzydliwa. Między guzikami znajduję plastikowe kiście banów. To chyba one będą bohaterami dzisiejszego spotkania. Przy okazji poszukiwań, robię tornado w pudełku. To bardzo przyjemne. Niestety w efekcie, większość guzików ląduje na wykładzinie. Reflektuję się szybko, mówię do Marty „wybacz” i biorę się do sprzątania. Marta się jednak nie gniewa, rozumie że rozrzucanie guzików to fajna zabawa.
Guziki są już w pudełku, a Marta, za moją zgodą, wkłada połowę przyniesionego ze mną banana do strunowego woreczka. Zamyka go porządnie, a moim zadaniem jest zrobienie z niego papki… bezpiecznie, bo przez folię. Mama nie wróży nam sukcesu, a jednak… banan zamienia się w miazgę. Któż by się spodziewał, że ja, wrażliwy na wygląd banana, na to jaki ma kolor i wielkość, na to, czy jest otwarty z dobrej strony, na to czy nie jest zbyt dojrzały, zgniotę go na placek? A jednak!Banan zgnieciony, a Marta wyciąga kolejną niespodziankę. Patrzę na nią niepewnie, ale Marta mnie uspokaja: „To taka ciastolinka”. Dotykam, wącham, ugniatam. Pachnie pięknie. Pachnie… bananami! I podobno jest jadalna (to tylko banan i mąka ziemniaczana), ale próbował nie będę. Za to razem z Martą lepię z niej ptaszka, którego przystrajamy kolorowymi piórkami. Bawię się mąką i bananem i ta zabawa naprawdę mi się podoba. A przecież ja nie lubię brudzić się jedzeniem, które jem…Były sztuczne banany w pojemniku z guzikami, prawdziwy banan zgnieciony przez worek i lepienie z banana zmieszanego z mąką. Jednak każde z tych bananowych zadań było dość łatwe. Schody zaczynają się dopiero teraz. Marta stawia przede mną talerz. Są na nim włosy, ale brakuje oczu, nosa i buzi. Coś czuję, że to ja będę musiał się tym zająć. Trudno jest dotykać pokrojonego w plastry banana i przesuwać go palcem na odpowiednie miejsca na talerzu. Tylko dwa razy mi się to udaje, a potem muszę iść do łazienki i umyć brudny od banana palec. Fuj. Obrzydliwość! Na wszelki wypadek, resztę bananów będę przesuwał widelcem.Buzia jest już gotowa i powoli zbliżamy się do końca zajęć. Marta podaje mi obiecanego wcześniej zabawkowego psa, którego można karmić kośćmi, a sama proponuje, że pokarmi mnie pokrojonym w plastry bananem. W ubiegłym tygodniu, zjadłem takiego pokrojonego banana w przedszkolu, więc mogłoby się wydawać, że nic nie stoi na przeszkodzie, abym i teraz wciągnął takie kawałki, ale nic z tego. Nie jem krojonych bananów!
Wobec tego Marta proponuje mi „bananowe buziaki”, czyli całowanie pokrojonego banana, ale i na to nie mam ochoty. Ostatecznie naszym pośrednikiem staje się drewniana szpatułka. Szpatułka dotyka najpierw pokrojonego banana, a potem… mojej ręki, polika, ust, a nawet języka. To wszystko jest bardzo trudne, bo ja, choć uwielbiam piec i gotować, nie znoszę brudzić się jadalnym jedzeniem (jogurtami, serkami, obiadkiem, bananami, kaszką), nie mówiąc już o brudzeniu się z premedytacją. Nie lubię też jeść przy pomocy narzędzi (łyżki, widelca, szpatułki) czegoś, co je się odgryzając kawałek po kawałku. I nie lubię zmieniać sztućców, na inne niż te, których używam na co dzień. Tak dużo „nie lubię” do pokonania!
Pies jest już nakarmiony, więc Marta podaje mi jeszcze misia wyskakującego z pudełka i bobra B.Toys, któremu wkłada się smakołyki do paszczy. Za każdym razem, kiedy miś wyskoczy z pudełka, albo bóbr coś zje, Marta wyciąga w moim kierunku szpatułkę. Oswoiłem się z nią na tyle, że te „bananowe buziaki” już mi tak nie przeszkadzają, ale nie mogę też powiedzieć, żeby było to coś szczególnie przyjemnego, coś, na co czekam. Także za każdym razem kiedy Marta dotknie mnie szpatułką w usta, dokładnie wycieram buzię chusteczką. Nie chcę czuć tych bananowych brudów na sobie.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o dzisiejsze zajęcia…
Przez najbliższy tydzień będziemy trenowali brudzenie się jedzeniem (jogurtem i bananem) i dodawali banana do kaszki (tak robiła Babcia, kiedy byłem u niej w czasie ferii). Modyfikując jedzenie będę zaznaczał na wykresie wrażenia po spożyciu pierwszej łyżeczki i ostatniej, w skali od 1 do 10. Być może okaże się, że to, co przy pierwszej próbie nie do końca mi pasuje, pod koniec jedzenia jest całkiem przyzwoite, a może nawet dobre. To będzie mój dowód na to, że czasem warto spróbować. Czasem warto spróbować więcej niż jedną łyżkę.
Następne zajęcia odbędą się już za tydzień w czwartek. Każde jedne finansowane są z mojego subkonta w Fundacji Dzieciom „Zdążyć z pomocą”, na którym zgromadzone są środki na moją terapię i leczenie. Jest to możliwe dzięki Waszym ubiegłorocznym darowiznom i wpłatom z 1% Waszego podatku. Z całego serca Wam za to dziękuję. Liczę na Wasze wsparcie również w tym roku:
Aby przekazać mi 1% wystarczy wypełnić odpowiednie pola w formularzu PIT:
Numer KRS: 0000037904
Wnioskowana kwota: Kwota 1% obliczonego podatku (zaokrąglona)
Cel szczegółowy 1%: 19237 Bachnik Stanisław
– „A hahahahaha…”
– „Stasiu, co Ty tak rechoczesz?” – pyta mnie Mama, w drodze powrotnej z turnusu w Skarszewach.
– „Ja nie rechoczę. Ja tylko się śmieję.” – odpowiadam.
– „A z czego się tak śmiejesz?”
– „Z radości.”