Dzisiaj do Skarszew jadę sam. Tzn. nie sam, a z Mamą, ale bez Mateuszka i Cioci Magdy. Wszystko dlatego, że o 12:30 muszę być w Gdyni, jakbym jechał z Matim, to bym nie zdążył, bo on ma dłużej zajęcia. Normalnie to bym na niego poczekał, ale dzisiaj się spieszę, więc nie mogę.Zaczynam od mojej ulubionej muzyki i oczywiście usadawiam się jak najbliżej p. Mateusza, aby wspomagać go w graniu na gitarze. Dzisiaj jest Dzień Dziadka, więc wszystkim Dziadkom, Pradziadkom i Wujko-Dziadkom życzę wszystkiego co najlepsze, dużo zdrowia i dużo czas dla wnuków. Pan Mateusz też pamięta o dziadkach i śpiewamy radośnie „Dziadek Olek jest wesoły, chociaż już okropnie stary…”. I wiecie co ja zrobię w czasie tej piosenki? Dwa razy mówię „dziadzia” albo „dziadzio”, albo coś podobnego, w każdym razie wiadomo o co chodzi. A w czasie piosenki „Tu stoją krokodyle i orangutany…”, kiedy dochodzimy do „laj laj laj laj, la la la, laj…” ja też wystawiam języczek i śpiewam „la la” 😀
Z drugich zajęć Mama ucieka, ale ja dzielnie pracuję. Jestem u p. Kasi i przewlekam materiał przez kolorowe tutki od papieru toaletowego i sznurki przez tekturki. Idzie mi bardzo dobrze. Jak będę ćwiczył do maja, to zrobię Mamie korale na Dzień Mamy.
Po pracy, czas na relaks w wirówce. Dzisiaj pilnuje mnie p. Justyna. Przed kąpielą idę jeszcze na kibelek. Pielucha jest nadal sucha 🙂
Ostatnie zajęcia mam z p. Patrycją. Mieliśmy ćwiczyć picie z kubeczka, ale Mama nie wzięła jogurtu. Próbujemy trochę z wodą, ale nie jest tak łatwo, bo woda jest strasznie rzadka. Więcej czasu poświęcamy więc na naukę mówienia „tak”.
Kończę zajęcia. Idę coś (tzn. owocową papkę) przekąsić, napić się wody i jeszcze raz na kibelek. Zakładam z powrotem moją wciąż suchą pieluchę i możemy jechać do Gdyni.
Pani doktor bada mnie z każdej strony i daje skierowanie do ortopedy. Coś jej się nie podobają moje kolanka – przeprosty i umiejscowienie rzepki. W piątek pan doktor sprawdzi, czy moje nóżki są w porządku, czy jednak coś się nie zgadza.
Dzisiaj mam dużo na głowie. Najpierw Skarszewy, potem OWI w Gdyni, a teraz jadę jeszcze na hipoterapię. I uwaga w moim słowniku pojawia się nowe słówko – „ko”. Tak, tak, wiem, już było. Ale wtedy oznaczało kota. A od dziś „ko” oznacza nie tylko kota, ale i konia. I tak podczas hipoterapii, kiedy tylko mijam któregoś z pięciu stojących koni, pokazuje na niego paluszkiem i głośno wołałam „ko”. Niezliczona ilość powtórzeń.
Obok mnie idzie Estera, która robi mi zdjęcia i pokazuje karteczki z obrazkami, te które wcześniej rozrzuca jadący przede mną Mateuszek.
Trzy zajęcia już za mną, ale to jeszcze nie koniec. Jadę do domu i czekam na Magdę. Zaraz zaczniemy zajęcia prowadzone Metodą Krakowską. Dzisiaj nie idzie i najlepiej. Wszystko dlatego, że jestem okropnie zmęczony. Co za dużo, to niezdrowo. Wyjątkowo kończymy więc przed czasem. Odrobimy to przy następnej okazji. A następna okazja powinna być już jutro, ale jutro mam równie mocno zawalony dzień, więc Mama przekłada moje zajęcia na niedzielę.
A dzisiaj jest już czwartek…
Miałem jechać z Mamą na kontrolę do okulisty, ale Mama jest chora. Zostaje więc z chorym Antosiem, a zdrowy ja jadę ze zdrowym Tatą. Pani okulistka robi mi różne badania i stwierdza, że moje oczka dobrze reagują, czyli np. śledzą przesuwający się przedmiot. Więcej badań nie da się teraz zrobić, bo nie rozumiem wszystkich poleceń, a jak nie rozumiem, to przecież nie wykonam. A jak nie wykonam to nie wiadomo, czy dlatego że nie widzę, czy dlatego, że nie rozumiem. Dostaję kartki z obrazkami na wynos, będę przerabiał je w domu i jak pójdę na kolejną wizytę (19.09.14r. na 10:30), to będę wszystko widział, wszystko rozumiał i wszystko pokazywał. Mam przynajmniej taką nadzieję.
Do Skarszew nie jedziemy. Za dużo chorych mamy w domu. Antoś od wczoraj bierze antybiotyk i wreszcie po kilku dniach bardzo wysokiej gorączki, powoli zaczyna zdrowieć, ale Mama jest dzisiaj zupełnie słabiutka, więc cały dzień spędza w łóżeczku. Zajmuje się nami Tata. Całą trójką. Dzielny zuch! Po południu zabiera mnie na hipoterapię. Na konia nie wsiada, zdjęć nie robi, ale za to bawi się ze mną, tak jak Bogusia, czyli podaje mi kółka, które z wielką radością rzucam na ziemię. Siedzę na koniu z panią, która chwali mnie za to, że ładnie pracuję. Nie tylko samodzielnie prosto siedzę, ale i podnoszę się z leżenia na plecach siłą swoich majestatycznych mięśni brzuszka.
I tyle na dziś. Jutro znowu latamy. Rano Skarszewy, potem hipoterapia, potem wizyta u ortopedy, odwiedziny u Szymcia i dla mnie to by było na tyle. Ale Rodzice śmigają wieczorem na koncert 🙂 Do mnie i do Antosia przyjdzie Babcia Bożenka.
0:42 – Stasiu jako zbuntowany młodociany spojrzeniem czarujący 😀
Ojojoj, dziękuję za komplementy… czarujący, to mi pasuje. A zbuntowany jak najbardziej, w końcu mam już prawie dwa lata 😀