Jadę sobie na muzykę jak gdyby nigdy nic. Może trochę wolniej, bo pada i wszędzie jest mokro, a przecież ślizgać się nie chcemy. Jeden raz na całe życie w zupełności nam wystarczy. Dojeżdżam na miejsce, wchodzę na salę, a tam… pusto. No prawie pusto. Jest p. Mateusz, ale nie ma dzieci. Chyba zaczęły się jesienne katary i kaszle. Ja jestem zahartowany i chorować na razie nie zamierzam, no ale resztę ekipy gdzieś wywiało. Zostaliśmy tylko my – Mama, p. Mateusz i ja. Siedzimy sobie w klatce zrobionej ze stolików – to taka blokada żebym nie uciekał, nie szurał krzesłami, nie potykał się o kable, nie przewracał śmietnika, nie ściągał dyń z parapetów i nie nabijał sobie guzów na czole (bardzo to praktyczne), i gramy, i śpiewamy, i tańczymy. Jest dobrze! A potem dołącza do nas Timi i jest jeszcze lepiej.Po muzyce idę na terapię ręki do p. Sylwii. Najpierw super masaż, potem celowanie kamyczkami do dzióbka od butelki, kolorowanie i wreszcie zabawa zapomnianymi już świetlnymi makaronami.
Wychodzę od p. Sylwii i idę prosto na pierwsze zajęcia z nową panią psycholog. Dzisiaj się obserwujemy i poznajemy. Pani pyta Mamę z czym największy kłopot, co najbardziej lubię robić, co robiliśmy na zajęciach z poprzednią panią, no i z moją p. Kasią psycholog, która już tutaj niestety nie pracuje. Na tej podstawie powstanie dla mnie program zajęć, na najbliższe miesiące naszych wspólnych działań.
Dzisiaj nie ma mojej p. Kasi pedagog. Zamiast do niej, idę na zajęcia do p. Moniki. Mama nie idzie jednak ze mną, żebym lepiej się skupiał na tym co mam robić, zamiast na uciekaniu i siadaniu Mamie na kolanach.
Zajęcia już za mną, teraz tylko przedszkole……i mogę jechać po mojego Antosia.
Poniedziałki mam wyjątkowo mocno zajęte. Najpierw zawożę Antosia do przedszkola, zaraz potem jadę na moje zajęcia w Skarszewach (muzykę, terapię ręki, zajęcia z psychologiem i zajęcia z pedagogiem), potem idę na trzy godzinki do przedszkola w Skarszewach, wracam do Gdańska, odbieram Antosia z jego przedszkola i jadę po Tatę, na chwilę wracam do domu i zaraz ruszam na zajęcia z logopedą. Ufff, najcięższy dzień już za mną.
Wtorek…
…jest zdecydowanie lżejszy, w sumie to dzięki temu, że wczoraj odwołałem poranne zajęcia w gdańskim OWI (logopedę i psychologa). Na 9:00 jadę do Gdyni, na pierwszą po turnusie w Zabajce, rehabilitację. Ćwiczę wygibasy na schodkach, utrzymuję równowagę na pochylni, odklejam kulki z lustra i próbuję chodzić w łuskach. Ostatnie po to żeby sprawdzić, czy wtedy lepiej układają mi się na kolana. Nie układają. Nadal je koślawię. Trochę pomaga, kiedy pięta jest wyżej niż palce, ale przecież obcasów nie założę. Może taka mała wkładka do buta by coś poprawiła? Hmmm, zapytam chyba ortopedę, albo panią doktor od rehabilitacji.
Za 45 minut zaczynam czytanie z Nową Magdą, ale do Magdy jedzie się z 10 minut, więc mam jeszcze chwilkę. Idę odwiedzić Prababcię Tesię, a zaraz potem ładuję się do auta i ruszam na zajęcia prowadzone Metodą Krakowską.
Czy ktoś mówił, że „krakowska” jest surowa, groźna i zła, i nie ma w niej miejsca na radość i uśmiech? Ja tam uwielbiam! 😀
Dzisiaj ciąg dalszy czytania sylab – PA, PO, PU, PÓ, PE, PI, PY, a na pomoc rusza mi Peppa (a w zasadzie George), stado szympansów i kiść bananów. No ekstra!
Jeszcze się mylę, to fakt i wcale tego nie ukrywam. W końcu to dopiero moje trzecie zajęcia z sylabkami, a poza tym mam dopiero 33 miesiące, no nie?
A jeśli już mowa o szympansach i bananach, to zanim się pojawiły, Magda mnie zapytała: „Staszek, kto lubi banany?”, a ja odpowiedziałem: „Ma-pa!” (czyt. małpa).
A skoro jestem już w Gdyni, skoro jestem tak blisko mojego Przyjaciela Jaśka (tak, tak właśnie tego!), to przecież muszę, muszę, muszę się z nim spotkać! Na dworze jest okropnie zimno, strasznie wieje i wszędzie są chmury, ale co tam! Jedziemy na bulwar, a tam takie fale i taki ziąb, że szybko skręcamy w las. Mi jest zimno, Jaśkowi w sam raz, za to Mamie i Cioci zupełnie gorąco. Są pasażerowie, są wózki, są górki, jest błoto… ktoś musi to pchać, a przecież nie Jasiek i ja. My dzisiaj odpoczywamy 🙂
Aj i muszę Wam się pochwalić! Spacerujemy 2,5h, a ja zmarzłem na kość (tak bardzo, że nawet w godzinę po spacerze mam zimne nóżki), ale Wujek Maciek jakby to wyczuł i na sam koniec naszego spotkania przypędził na bulwar z wspaniałymi, wełnianymi skarpetami… specjalnie dla mnie! Tadam! Wspaniałe skarpety wydziergane przez Jaśka babcię 🙂 Teraz zima mi nie straszna!
Kończymy wspólne wędrowanie, a ja znów pędzę. Tym razem do domu. Muszę coś zjeść, zagrzać się, przebrać i jechać do przedszkola po Antosia. Ale zamiast go zabrać i pojechać na moje warsztaty w Fundacji Sprawni Inaczej, zostaję w przedszkolu. Serio. Jestem przedszkolaczkiem w przedszkolu Antosia przez jakieś 45 minut, a Mama w tym czasie jest na zebraniu. Zebranie się kończy, a my mamy jeszcze milion spraw do załatwienia – wracamy do domu po strój pirata dla Antosia, jedziemy na pocztę po list z mojej fundacji (zmienił się regulamin, Mama musi go podpisać i odesłać), jedziemy do Babci odstawić Antosia i wreszcie wracamy do domu. Ufff, a jutro o 6:45 pobudka.
Łał Stasiu ale Ty już dużo umiesz,gratulacje! A na filmiku (3:38)z czytania sylab wydaje mi się, że rączka pokazywałeś literkę i 🙂
Tak! Ciągle jeszcze mi się myli i mimo, że jest „PI”, ja czytam samo „I”, ale myślę, że wkrótce to ogarnę 🙂 Będzie dobrze!