W zeszłym roku potrafiłem rzucać patykiem ma odległość 50cm i to przy dobrych wiatrach. Zwykle, mimo moich wielkich starań, patyk lądował jeszcze bliżej. Zabawa w aportowanie patyka, który ląduje koło stopy rzucającego najwyraźniej nie jest wcale zabawna, bo Forest nawet się nie fatygował. Nie podbiegał, nie merdał ogonem, nie podnosił. W tym roku rzucam prawie jak zawodowiec. Robię zamach i puszczam, a patyk leci hen hen w bliżej nieokreślonym kierunku. Bo choć rzucam już daleko, to jeszcze nie do końca celnie. Ale tym się akurat nie przejmuję (to raczej zmartwienie dla tych, którzy przez przypadek oberwą rzucanym patykiem), bo nie rzucam dla pucharu, tylko dla Foresta. Forest to pies Babci Asi, ale kocham go jak własnego. Uwielbiam spędzać z nim czas, karmić i bawić się z nim. A najlepszą zabawą Foresta jest bieganie za patykiem lub piłką. Chętnych do zabawy zwykle nie ma wielu, albo szybko się nudzą, ale mnie ta zabawa bawi równie mocno jak Foresta i …Przeczytaj cały wpis
Wpisy z miesiąca: maj 2016
Sok z ogórka
Jakiś czas temu, dzięki Waszemu wsparciu, chodziłem do Szkoły Jedzenia. Napisałem Wam, że idę, ale nie napisałem jak było, a w sumie jestem Wam to winien. Tymczasem nic o tym, co robiłem, nic o tym czego się nauczyłem, nic o tym, czego nauczyli się moi Rodzice. I teraz nie wiem, czy zacząć od dziś i tego COŚ, co stało się powodem do wypuszczenia w świat nowego posta, czy cofnąć się w czasie i napisać parę słów o turnusie…
Niech będzie porządnie, czyli od początku…
- Co robiłem?
- codziennie od 9. do 14. maja chodziłem na zajęcia do Szkoły Jedzenia. Od poniedziałku do piątku jeździłem na dwie zmiany – poranną od 9/10:00 do 11/12/13:00 i popołudniową od 15/16:00 do 18/19:00. Dojazdy, choć daleko nie było, były dość kłopotliwe, głównie ze względu na problemy ze znalezieniem miejsca parkingowego i fakt, że mam Brata, którego w między czasie trzeba było zaprowadzać do szkoły i odbierać, i Siostrę, która musiała ze mną jeździć. Żeby to wszystko ogarnąć musieliśmy włączyć do akcji dwie Babcie, a i tak nie obyło się bez wyrwania trzech dni z cennego urlopu Taty.
- chodziłem na zajęcia z neurologopedami, z którymi ćwiczyłem gryzienie i przeżuwanie na gryzakach, ruchy języka – przód, tył, lewo, prawo, góra, dół, oblizywanie itp., zabawy naprzemienne itp. Na piknik, w czasie którego miałem dostęp do różnych produktów. Mogłem jeść i pić to, na co miałem ochotę. A miałem ochotę oczywiście tylko na to, co znałem. Pierwszego dnia wciągnąłem dwa jogurty Jogobella – truskawkowy i malinowy, czyli te, które zwykle zjadam na śniadanie. Moich ulubionych serków i naleśników nie znalazłem, więc drugiego dnia zapakowałem do plecaka własny prowiant i podczas pikniku zjadłem tylko swoje naleśniki. Podczas kolejnych spotkań niczego już nie jadłem, za to obserwowałem, co jedzą inni, albo gotowałem różne pyszności z zabawek.
Chodziłem też na zajęcia z integracji sensorycznej, na zajęcia muzyczne – KinderMusic i na spotkania z psychologiem, a wszystko to miało pośrednio lub bezpośrednio pomóc mi przezwyciężyć jedzeniowy problem. Czy się udało? Zobaczymy za jakiś czas.
- Czego się nauczyłem?
- pracować na zasadzie „start”, „stop”, „start”, „stop”, czyli zaczynać i przerywać. „Stop” stało się moim hasłem bezpieczeństwa i wypowiadam je czasem zamiast „nie chcę”, „zostaw”.
- komunikować, że nie chcę już się bawić – zamiast np. rzucać czymś, czego już nie chcę, odkładać i mówić, co mi leży na duchu.
- udoskonaliłem zabawy naprzemienne.
- Czego nauczyli się Rodzice?
- Dzieci chętnie próbują „po raz pierwszy”, kiedy nikt nie patrzy.
- Dziecko nie wie, że musi jeść żeby żyć, więc korzyścią jest wspólny, miły i spokojny czas.
- Położyć gdzieś tam jedzenie, żeby Staszek mógł próbować nowości sam z siebie, spontanicznie, bez nacisku.
- Jedzenie powinno być podawane w takiej formie jaką dziecko lubi i z jaką sobie radzi. Jak papki, to papki, a resztę wyćwiczy się na gryzakach logopedycznych lub pałeczkach od bębenka 😉
- Ciekawe jest to, co w cudzej misce, więc warto jeść wspólnie. Najlepiej zawsze.
- Nigdy nie zmuszać do jedzenia, nie decydować za dziecko co ma jeść i ile ma zjeść. Nie mówić „za babcię, za dziadka…”, „jak nie zjesz, to nie odejdziesz od stołu”, „jak nie zjesz, to niczego innego nie dostaniesz” itp.
- Dla dzieci z osłabionym napięciem mięśniowym jedzenie jest dużym wysiłkiem i ciągnie się w nieskończoność, więc jest strasznie nudne.
- Dzieci boją się strofowania – że brudno, że nachlapał, że źle.
- Dać jeść zanim dziecko jest „za głodne”.
- Jedyne, co dzieci mogą kontrolować i pokazać swoją autonomię, to jedzenie i wypróżnianie. Jeśli dziecko nie może decydować w innych sferach, to decyduje w tych, nad którymi inni nie mają kontroli.
- Kiedy jest za dużo na talerzu, to meta wydaje się być strasznie odległa, a to bardzo zniechęca do podjęcia wysiłku.
- Jedzenie nie może być karą, ani nagrodą.
- Nie podawać nieakceptowanego pokarmu podstępem, nie wtykać do lubianego słoika innego jedzenia. (A ja i tak bym to wyczuł!).
- Posiłek dziecka powinien trwać maksymalnie 20 minut, a przerwy pomiędzy posiłkami powinny trwać ok 3h.
- Jedzenie bez zabawy – bajek, śpiewów, cyrków itp. Dziecko ma być świadome tego, że je.
- Nie przeszkadzać w jedzeniu! Nie mówić „zjedz tak, albo tak”, „a pogryź dobrze”, „a spróbuj tego”.
- Chwalić za sukces.
- Nie pomagać na siłę, ale pomagać, kiedy dziecko potrzebuje wsparcia.
- Nie narzucać dziecku, co ma jeść, bo dorośli też lubią sami wybierać. Dać wybór – mały, z dwóch rzeczy, ale dać.
- Co dalej?
- Jak tylko skończę stałe zajęcia dodatkowe (byle do wakacji!), wrócę do Szkoły Jedzenia na zajęcia z neurlogopedą (p. Asia Sitarz <3). Czy wybiorę jeszcze jakieś, będzie zależało od tego, czy wszystko da się zgrać w czasie i od mojej zdolności kredytowej 😉
- Koniec z fartuszkami i śliniaczkami! Jedzenie nie jest złe, więc brudzenie się nim też takie nie jest.
- Nadal jem, to co chcę! I mam wybór – to, czy to? Tak zresztą było do tej pory. Sam sobie często zadaję to pytanie, kiedy włamuję się do spiżarki.
- Wspólne gotowanie! To uwielbiam, ale niestety nie zawsze mamy na to czas. Plan na najbliższą przyszłość – naleśniki z jabłkami i jogurcik z truskawkami, czyli coś, co lubię.
- Nie mam już być zachęcany do próbowania… to chyba największe wyzwanie, bo po prostu trzeba odpuścić, a odpuszczenia kojarzy się z przegraną.
- Koniec z mówieniem, o tym że mam trudności w jedzeniu! Im więcej wszyscy o tym mówią, tym większy staje się problem.
- Kiedy mam potrzebę gryzienia – mam „zajadać” elastyczne gryzaki.
- Zgrzytanie. Robaków nie mam. Niestety. Tak byłoby najprościej. Skoro jednak nie one są przyczyną, to – przyczyny są inne. Najprawdopodobniej trzy – wynikające z potrzeby stymulacji sensorycznej, z potrzeby gryzienia i ze stresu przy wykonywaniu jakiegoś trudnego zadania. Co z tym zrobić? Nie komentować, a opukiwać buźkę w celu rozluźnienia mięśni żuchwy i dawać gryzaki.
- Mam myć zęby szczoteczką elektryczną. (Robię to odkąd przyniósł mi taką Mikołaj).
- Każdy ma prawo być zmęczony i nie chcieć czegoś robić. Ja też. I mam prawo, żeby te moje zmęczenie, znużenie, czy niechęć były respektowane.
- Wśród wszystkich zajęć, które mam musi znaleźć się czas na odpoczynek i zabawę. Spoko koko, dobrze jest!
- Mam oswajać się z różnymi fakturami i zapachami, a także dotykiem rozpoznawać przedmioty.
- Rączkami ćwiczyć to, co robić ma buzia.
Nie tylko koty chodzą własnymi drogami…
Kto cały czas jest grzeczny, ten nie ma osobowości, jest nudny i brak mu pomysłu na siebie… wcale nie! Tak tylko sobie tłumaczę przykry fakt, że z grzecznością pożegnałem się jakieś dwa lata temu. Najpierw był bunt dwulatka, który trwał rok, potem bunt trzylatka, który trwał rok, a trzy miesiące temu zaczął się bunt czterolatka. I choć stawanie okoniem ma dobre strony (oznacza, że mam swoje zdanie i nie waham się go użyć, że potrafię się sprzeciwić kiedy dzieje się coś, na co się nie zgadzam), to jednak sprawia sporo kłopotów.
Ot, taki problem… wyjście do sklepu. Jakiś czas temu, Mama wymyśliła, że weźmie mnie na zakupy. Tylko my dwoje, jak za starych dobrych czasów. Pójdziemy między półki, wybierzemy fajne ciuchy i będzie miło. Miło nie było. Tak dawno nie byłem z Mamą na zakupach, że jak złapałem wiatr w żagle, to nie mogłem go wypuścić. Latałem między wieszakami, wszystkiego dotykałem, wszystko oglądałem. Mierzenie tego, co wybrała da mnie Mama w ogóle mnie nie interesowało, podobnie jak płacenie. Chciałem robić tylko to, co chciałem ja, a nic z tego, co chciała Mama. Ostatecznie zostałem pokonany. Mama wybrała, co chciała, a potem ze mną na rękach ruszyła do kasy. Po całej tej akcji, Mama zaczęła szukać spacerówki dla bliźniaków. Uznała, że jak kiedyś będzie musiała ruszyć ze mną i z Maryśką po zakupy, to prędzej umrze z głodu, niż tego dokona, bo z dwójką (z których jedno jedzie w wózku, a drugie chodzi, gdzie chce) się nie da.
Przestraszyła mnie ta cała akcja, bo ja już z wózka nie korzystam! Ostatnio jeździłem we wrześniu, potem Maryśka wyeksmitowała mnie z mojej bryki i tak już zostało. Mali (Marysia) jeżdżą w wózkach, a duzi (Mama, Tata, Antoś i ja) chodzą na własnych nogach. Aby nie dopuścić do zmian (bo choć wygodnie się jeździ w wózku, to jednak niewiele ma się do powiedzenia na temat kierunku podróżowania) przy następnej spacerowej okazji (sprzątanie świata, tudzież najbliższej okolicy) pokazałem, że jednak jestem po jasnej stronie mocy. Zamiast uciekać, stać i czekać aż mnie ktoś weźmie, wyciągać ręce, żeby ktoś mnie poniósł – elegancko (jak król w lektyce) jechałem na swojej platformie BuggyBoard (którą odziedziczyłem po Antosiu). A jak nie jechałem, to spacerowałem z wielkim worem na śmieci… Tu jednak nie …Przeczytaj cały wpis
Życie na krawędzi
Jestem odważny i tego się trzymajmy, w końcu odwaga to zaleta. Jednak po zeskrobaniu grubej warstwy lukru okazuje się, że ta moja odwaga zamienia się w… bezmyślność i brak umiejętności przewidywania. Tak, tak… tak to się właśnie nazywa. Nie jest łatwo przyznawać się do słabości, zwłaszcza przed sobą, ale im szybciej zdam sobie z tego sprawę, tym bezpieczniej!
Zawsze lubiłem działać na krawędzi ryzyka… no wiecie, wychodzić z łóżeczka przez balustradę, wspinać się po szufladach, stawać na stoliczku od krzesełka, biegać z opuszczoną głową, rzucać się z krzesła, kłaść się w wannie pod powierzchnią wody, otwierać piekarnik i takie tam.
Jednak jakiś czas temu zmądrzałem, spoważniałem, a może zapomniałem, że jestem taki „odważny”. W każdym razie wracam do tematu, bo znów jest na topie. 28. kwietnia spotkałem się …Przeczytaj cały wpis
Pierwsza rocznica Dziennika Wydarzeń
Pisałem o nim już wcześniej, nawet kilka razy, więc niby więcej już nie ma potrzeby, ale właśnie stuknął okrągły rok od dnia, w którym założyłem mój Dziennik Wydarzeń. Jest co świętować, jest się czym chwalić, jest o czym opowiadać. A było to tak… rok temu, na jednym ze szkoleń z Metody Krakowskiej, organizowanym przez Fundację Wspierania Rozwoju „Ja Też”, a prowadzonym przez prof. Cieszyńską, Mama w końcu dała się przekonać, że lepszy Dziennik z czarno-białymi drukowanymi zdjęciami, niż żaden i tak jakoś poszło. Wcześniej nosiliśmy się z planem, ale każdy powód na „niezałożenie” był dobry – nie mam czasu, nie mam kolorowego tuszu w drukarce, nie mam pomysłu, nie wiem jak… bla, bla, bla.W końcu uznaliśmy, że ważniejsze jest to, co Dziennik ma dać, niż to, jak wygląda. I tak już od roku, dzień w dzień wklejamy do niego zdjęcia, podpisujemy i czytamy. Pierwszy zeszyt, potem drugi i wreszcie …Przeczytaj cały wpis