W skrócie opowiem Wam o wczorajszym, niezbyt obfitym w sukcesy dniu, aby jak najszybciej przejść do tego, co wydarzyło się dzisiaj:
- Na poniedziałkowe śniadanie zjadłem truskawkową Jogobella zmieszaną z truskawkowym jogurtem Milbona, zachwalając podczas posiłku, że bardzo to dobre.
- W przedszkolu poleciałem klasykiem – naleśniki i banan do jedzenia, obiad przedszkolny do zabawy.
- Trochę więcej wydarzyło się w drodze powrotnej z przedszkola. Zjadłem dwa banany bez ogonków. To całkiem spory sukces. Zanim zaczęliśmy wprowadzać zmiany, banany bez ogonków były zepsute. Kompletnie niejadalne.
- Na obiadek robię sobie kaszkę owsianą na zwykłym mleku. Obiad okazał się jednak obiadokolacją, bo niczego więcej już nie zmieściłem.
A teraz opowiem Wam o tym, co było dzisiaj.
Zacznę od dobrych wieści. W czwartek, razem z Marysią, po raz kolejny wybieram się na kilka dni do Babci Asi. Żeby nie przegapić, zaznaczam odpowiedni dzień w kalendarzu i rozpoczynam odliczanie. Już się nie mogę doczekać!A teraz trochę o jedzeniu. Rano przychodzi do mnie Tata i podaje mi euthyrox. W tym czasie Mama szykuje dla mnie naprawdę okropne śniadanie. Jogurtosa miesza z truskawkową, bezcukrową Jogobellą i liofilizowanymi, sproszkowanymi truskawkami od HELPY.Wiem, ostatnio byłem dość wyrozumiały, przyzwyczailiście się, że nie narzekam przy śniadaniu, a nawet chwalę, że dobre. Rodzice też się przyzwyczaili, więc co by za daleko nie popłynęli, zwijam żagle. Trochę jem, żeby nie było, jednak większość śniadania zostaje w misce.W przedszkolu bez zmian, także początkowy entuzjazm i nadzieja, że w końcu czegoś spróbuję, coś liznę, albo nawet ugryzę, powoli opuszczają Mamę i Tatę. Dzisiaj Mama odbiera nas z przedszkola wyjątkowo szybko. Jedziemy do kina! Hurrra! Chciałbym coś przekąsić w drodze, ale Mama mówi: „Teraz nie ma czasu. Zjesz w kinie.” Pytam: „Czy masz banany? Duże, czy małe? Jakie masz banany?”, a Mama odpowiada, że… „Mam! Pyszne!”. Coś tu jakby brzmi podejrzanie, nie sądzicie? Ale póki co, nie wnikam. Najwyżej nie zjem.
Parkujemy pod samym wejściem. Czekamy na Mamę, aż wszystko weźmie, a potem czekamy na windę, aż przyjedzie. Umówiliśmy się z Mamą, że nigdzie nie będziemy uciekać, nie wejdziemy do żadnego sklepu, nie pójdziemy na plac zabaw. Idziemy do kina, a potem wracamy do samochodu i jedziemy do domu. Umowa, to umowa. Dotrzymujemy danego słowa i Mama nie musi się o nic martwić. Nie musi nas trzymać za rękę, nie musi nas wołać, nawet nie musi na nas patrzeć. Jesteśmy cały czas przy niej.
Bilety już mamy, także idziemy prosto na salę, wdrapujemy się po schodach i zajmujemy nasze miejsca. Już za chwilę rozpocznie się seans. „Sekretne życie zwierzaków domowych 2”. Czekałem na ten moment odkąd wypatrzyłem we Wrzeszczu ogromny bilbord z Maxem – jednym z bohaterów kreskówki. Bardzo się cieszę!
Nie mamy kiełbasy, ogórka, bułki i jajka. Nie mamy pomidora, ani rzodkiewek, ale kiedy tylko gasną wszystkie światła… Mama wyciąga po pikantnym świdrze dla Marysi i Antosia, a dla mnie obiera banana. Mówię jej jednak, że przecież nie chciałem banana. W ogóle nie jestem głodny. Nie mam ochoty. Mama chowa banana w torbie, a po jakimś czasie powraca z pytaniem… „Stasiu! Chcesz banana?”. Jak to się mówi… do trzech razy sztuka. Jednak zanim się godzę, mówię do Mamy: „Pokaż banana!”. Ostrożności nigdy za wiele. Mama wyciąga z torby dużego, żółtego, zamkniętego banana. Mówię jej, żeby pokazała tego otwartego. Mama pokazuje, ale jest tak ciemno, że niewiele widać. Jem sobie bananka, gryz za gryzem, pierwszego, drugiego, trzeciego, zupełnie nie wiedząc że banan, którego wciągam w tej ciemnicy, to banan czerwony! Tak moi drodzy! To prawda! W nocy wszystkie koty są czarne, a w kinie wszystkie banany są żółte. Chyba. Ostatecznie nic nie widać, także być może wcale nie są żółte (tak jak w to ślepo wierzyłem), tylko jednak czarne jak koty w najczarniejszą noc, albo czerwone, albo zielone.Kiedy po seansie Mama pokazuje mi skórki od bananów, jestem na nią zły. Zły, bo ja nie jem przecież czerwonych bananów. Zły, bo są jakieś takie małe te skórki, a ja lubię tylko duże banany. Zły, bo to niesprawiedliwe, niesmaczne i w ogóle nie jest to prawdą, że zjadłem to, o czym mówi mi Mama. Jednak złość znika równie szybko, co się pojawiła. Teraz się cieszę! Cieszę się, że spróbowałem nowe banany, cieszę się, że były smaczne i cieszę się, że pojadę do Dziadka na Majorkę. Tak bardzo jestem podekscytowany, że muszę się zaraz wszystkim pochwalić! Tacie, Babci Asi i Babci Bożence. Niech się cieszą razem ze mną i niech wiedzą, że nie taki czerwony banan zły, jak go malują.W domu nie mam już ochoty na banany. Ostatecznie zjadłem dziś ich całkiem sporo. Jednego dużego, żółtego w przedszkolu, trzy średnie czerwone i 1,5 dużego, żółtego w kinie. Teraz zjadłbym najchętniej obiad. Idę po słoik, a w tym czasie Mama wrzuca amarantusy do mojej miski z okiem. Choć są małe, choć Mama wszystko wymieszała, dostrzegam kilka kulek i odmawiam jedzenia. Jak to ostatnio się zdarza, z pomocą przychodzi telefon* i zawarta w nim dokumentacja zdjęciowa przedstawiająca moje posiłki z ostatnich tygodni. No dobra. Mama mnie przekonała. Nie jestem zadowolony, ale mogę zjeść. Pod warunkiem, że Mama będzie mnie karmić. Obiadek jest już zjedzony. W między czasie Mama schowała się w lodówce i przełożyła Bio Serek Pilos z pojemniczka do miseczki. Teraz podsuwa mi gotową porcję pod nos. Zaglądam do środka i bez lęku zaczynam jeść. Pytam Mamę, czy to nowy serek i jaki to serek , i proszę żeby pokazała mi opakowanie. Mama pokazuje, a ja bez chwili zwątpienia jem dalej, zadowolony, że nowe (tak naprawdę już kiedyś go jadłem, ale wtedy nie miałem pojęcia, że Rodzice majstrują przy serkach) też może być pyszne. Niepokoją mnie nieco te malutkie czarne kropki, które są w serku, ale Mama mnie uspokaja i wyjaśnia, że są na świecie różne serki – np. truskawkowe, straciatella, czekoladowe i waniliowe, i że ja właśnie lubię waniliowe, a te kropeczki to pokruszona wanilia (pokazuje mi ją na etykiecie). Przypomina mi też, że w serkach Tutti, które tak ochoczo jadłem, też były takie kropeczki. Zbliża się pora spania. Czas się porządnie umyć. Kiedy siedzimy z Manią w wannie, przychodzi do mnie gość – przyszywana Ciocia Asia, mama Olka i Mateusza, moja sąsiadka , koleżanka Mamy i Taty- ze swoim synkiem Mateuszem. Mają dla mnie wyjątkowy prezent. Bambusowy talerz w ananasy! Od lat czytają o moich przygodach, problemach i postępach, i od lat kibicują mi tak bardzo jak Wy, i tak sobie pomyśleli, że może jak dostanę talerz z moimi ulubionymi ananasami, to może zechcę tych ananasów spróbować. A może zjem na tym talerzyku coś zupełnie innego? Deklaruję, że tak właśnie będzie. Na jutrzejszy podwieczorek zamawiam ananasa i banana w plasterkach. Oczywiście na nowym talerzu. Czas na kolację. Mama szykuje dla mnie miksturę godną prawdziwej wiedźmy. Miesza Owsiankę Bobovity z kaszką „7 ziaren” i uwaga… mlekiem kokosowym!A mleko kokosowe, w przeciwieństwie do mleka owsianego, ma smak. Kokosowy smak! Mama, która przed chwilą tak ochoczo robiła mi psikusa, teraz się trochę obawia. Co to będzie? Zjem, czy wypluję? Wyczuję? Posmakuje mi? A może będzie tak okropne, że się rozpłaczę? A może mój nos wyczuje różnicę, zanim włożę pierwszą łyżeczkę do buzi? Na wszelki wypadek, tuż przed podaniem mi kaszki, Mama wlewa mi do buzi ostatnie krople witaminy D – Devikap, która ma tak intensywny smak i zapach, że może sprawić, że nie zorientuję się tak szybko, że dzisiejsza kaszka jest tak bardzo różna od poprzednich. Witamina połknięta, a teraz pora na kaszkę. Pierwszy kęs i… zaczynam pluć. Mama myśli: „No to klops! Wyczuł. Nie zje.”, a ja wyjaśniam, że kaszka jest po prostu za gorąca. Mama próbuje, gorąca nie czuje, ale dmucha na nią, żeby mi ją ochłodzić, a ja zjadam całą porcję ze smakiem.I to by było na tyle. Dobranoc! Do jutra!
*Mama pokazuje mi zdjęcia w telefonie, żebym mógł zobaczyć jak wiele już zjadłem. Telefon nie służy do odwrócenia uwagi od jedzenia, a do jej przykucia. W czasie oglądania zdjęć, rozmawiamy o tym, co się na nich znajduje. Kiedy decyduję się na zjedzenie posiłku, telefon znika.
Brawo Stasiu! Majorka coraz bliżej 🙂
Jezu, pomnik mamie postawić przed domem za ten ocean cierpliwości…