Ufff, myślałem, że jak mój dwutygodniowy turnus dobiegnie końca, będę miał mnóstwo czasu i wrócę do regularnych wpisów, a tu guzik. Niby nie mam wiele do roboty, a jednak codziennie coś się dzieje. A to wpadnę do jednej Babci, a to do drugiej, a to odwiedzę kumpla Matiego, a to Alusia, a to wskoczę na rower z pedałami żeby poćwiczyć jeżdżenie, a to pojadę na nabożeństwo i grilla do mojego kościoła. Ciągle coś. Tym oto sposobem dojechałem niemal do końca kolejnego tygodnia, a wpisu jak nie było, tak nie ma. To znaczy jest, ale dopiero teraz.Dzisiaj śniadanie serwuje Mama. Kiedy ja przekopuję lodówkę w poszukiwaniu jedzenia, ona szykuje już swoją miksturę i miesza dla mnie ANANASOWĄ Jogobellę (jak jest jej dużo możecie zobaczyć na poniższym zdjęciu), z greckim jogurtem Bakoma i malinową Jogobellą. Siadam do stołu, dosypuję nasionka chia i gotowe! Zaczynam jeść. Muszę Was jednak zmartwić… mieszanka jest kwaśna i niedobra. Tzn. tak mi się wydaje, że kwaśna, bo skąd mam niby wiedzieć, jak smakują kwaśne rzeczy, skoro jedyną kwaśną rzeczą jaką jadłem w życiu był niezbyt kwaśny jogurt grecki? Jakby tego było mało, są w niej kawałki ananasa, które są dość okropne. Obślizgłe, miękkie na zewnątrz i twarde w środku, cierpkie, kwaśne, jakieś dziwne, inne niż wszystko, co gryzłem do tej pory. Nie chcę tego. Fuj. Niedobre.To już drugi raz (o pierwszym nie zdążyłem Wam powiedzieć), kiedy Mama wykręca mi taki numer. Co za Mama! Za pierwszym razem, z Mamy pomocą jakoś to przełknąłem, ale dzisiaj… nie zamierzam! Tzn. nie zamierzałem, bo ostatecznie zmieniam zdanie i siedząc na Mamy kolanach, ze świadomością, że jak nie będzie mi smakować, będę mógł wypluć, z pewnością, że Mama nie poda mi żadnego ananasa w kawałku, zjadam łyżka za łyżką całą miskę. Było ciężko i niezbyt smacznie, ale zjadłem. A jak zjadłem, to stwierdziłem, że jednak było dobre.
Ale to nie koniec porannych sukcesów, bo… sam proszę Tatę, aby podał mi na łyżeczce… „śmietana”, czyli naturalny jogurt grecki (Bakoma) i zjadam kilka łyżeczek, sam dopominając się o kolejne i zachwalając jaki pyszny jest ten „śmietan”. Jak do tego doszło?To była długa droga, składająca się z wielu małych kroczków:
- Rodzice po kryjomu dodawali mi jogurt naturalny do malinowego. Najpierw malutko, potem coraz więcej. Powoli, ale systematycznie.
- Mama pokazywała mi na zdjęciu, co zjadłem, jak już zjadłem.
- Na kolejnym etapie oswajania, Mama pokazywała mi na zdjęciu, co jem, kiedy byłem w trakcie śniadania.
- Tata nie mieszał zbyt dokładnie jogurtu naturalnego z malinowym, także w misce były widoczne białe smugi. Zresztą nie tylko widoczne, bo smak też był inny, kiedy na łyżeczkę trafił akurat niezmieszany biały jogurt.
- Sam prosiłem o dołożenie jogurtu naturalnego do malinowego.
- Proszę Tatę, aby dał mi na łyżeczce naturalny jogurt grecki bez żadnych dodatków.
- Proszę o więcej i więcej! Kto się oswoi, ten się nie boi!
Śniadanie zjedzone. Pakujemy tobołki i wsiadamy do samochodu. Jedziemy na IV etap Gdańskich Biegów Leśnych. Od maja startuję w nich regularnie, tzn. prawie regularnie. Byłem w maju, byłem w czerwcu, nie byłem w lipcu, no i jestem dziś, czyli w sierpniu. Bardzo cieszę się na ten bieg, bo powiem Wam, że naprawdę jest to świetna impreza i dobrze się na niej czuję. Jest dość cicho, przewidywalnie, bezpiecznie. Wiem gdzie odbiera się pakiet startowy, bo zawsze odbiera się go w tym samym miejscu, wiem gdzie zaczyna się bieg, gdzie się kończy, ile kółek trzeba przebiec, gdzie wręczają medal. Wszystko wiem, bo wszystko zawsze jest tak samo, ale… nie dziś.
W zeszłym miesiącu zmieniły się godziny biegów dziecięcych, ale w zeszłym miesiącu, z racji wyjazdu moich Rodziców i związanej z nim mojej nieobecności na biegach, nie bardzo mnie to interesowało. Wiedzieliśmy, że jest inna godzina biegów, ale nie wiedzieliśmy jaka. Mama sprawdziła więc wieczorem i na biegowej stronie, w odpowiedniej zakładce znalazła odpowiedź… 11:10. Nastawiła budzik i poszła spać.
Kiedy dojeżdżamy na miejsce, okazuje się, że biegi dziecięce już się odbyły. Że informacje o nowych godzinach zostały podane i uaktualnione wszędzie, tylko akurat nie w tym jednym miejscu, w którym informacji szukała Mama. Co zrobić, kiedy wszystkie dzieci od dawna są już na mecie? Jak zatrzymać nogi i serce, które rwą się do biegu? Miła Pani z biura zawodów, oferuje mi sam medal. Jednak ja bym wolał sam bieg, niż sam medal. Medal kupiony, a nie zdobyty, w ogóle mnie nie interesuje. Pani idzie rozwiązać nasz problem z organizatorem i już po chwili słyszymy, że w związku z pomyłką, która była na stronie, zaraz odbędzie się dodatkowy bieg dla dzieci i każde dziecko, które nie zdążyło na oficjalny bieg i każde, które już biegło, ale ma ochotę pobiec jeszcze raz, może ustawić się na linii startu. Wow! Ale się cieszę! Odbieram swój numer startowy i z uśmiechem od ucha do ucha, ustawiam się pod bramą. Gotowi, do startu, start! Biegniemy! Ja, a razem ze mną Wujek Seba, Szymcio, Kuba i wszystkie inne dzieci, które nie zdążyły na swój bieg lub po prostu chciały pobiec jeszcze raz. Mama i Marysia nie biegną, chodzą to tu, to tam, patrzą jak mi idzie, czy nie zbaczam z trasy, czy nie opadam z sił, czy nie rezygnuję. Robią zdjęcia i głośno mi kibicują. „Sta-siu, Sta-siu, Sta-siu!”. Tak, jak lubię. Pan organizator też mi kibicuje i razem z Manią skanduje moje imię do mikrofonu. To mi dodaje skrzydeł i ani myślę przerywać mój bieg, ani myślę zwalniać. Wręcz przeciwnie, przyspieszam i z radością wbiegam na metę. Z uśmiechem na buzi i dumą w sercu odbieram mój zasłużony medal. Szósty biegowy medal w tym roku, trzeci z Gdańskich Biegów Leśnych. I na pewno nie ostatni. We wrześniu pobiegnę w czwartym, ostatnim etapie Biegowego Grand Prix Dzielnic Gdańska, w piątym etapie GBL i po raz pierwszy w biegu Kids Run, a w październiku, na zakończenie sezonu, w ostatnim w tym roku biegu leśnym (GBL).Tym razem, nie idziemy szukać wymyślonej Babci Krysi w pobliskim, przepięknym Gaju Gutenberga. Zamiast tego jedziemy z Manią na wizytę u pediatry, a potem pędzimy do prawdziwej Babci Bożenki.
Od kilku dni, codziennie w moim żółtym obiadku ląduje solidna łyżka czerwonej, gotowanej, niesolonej soczewicy. Taka nieposolona soczewica jest właściwie bez smaku, więc jest zupełnie niewyczuwalna, a jej żółtawy po ugotowaniu kolor sprawia, że właściwie nie jest widoczna, kiedy wymiesza się ją z moim obiadem. Najważniejsze, by zrobić to dobrze, czyli…
- ugotować, odcedzić i ostudzić czerwoną, niesoloną soczewicę,
- przygotować miseczkę, łyżeczkę, żółty obiadek i moje nasionka, i ustawić je zaraz przy mnie,
- nieco dalej, ale w zasięgu ręki, postawić przygotowaną soczewicę z łyżeczką w środku,
- nakładać obiadek do miski na moich oczach,
- zrobić łyżeczką dziurę w nałożonej niemal do końca porcji obiadku,
- zagadać mnie prosząc na przykład o to, żebym otworzył pudełko z nasionkami i w tym czasie…
- …nałożyć solidną łyżkę soczewicy do wcześniej przygotowanej dziurki,
- szybko zakryć dziurkę resztką obiadku wyskrobanego ze słoika,
- nie mieszać dopóki w miseczce nie znajdą się nasionka chia, bo zwęszę podstęp,
- wysypać mi nasionka na rączkę, żebym mógł dodać je do obiadku,
- wymieszać.
Mama pojechała z Ciocią Magdą na Jarmark, a tymczasem Babcia Bożenka, punkt po punkcie realizuje cały plan. Brawo Babcia! A ja, nie wiedząc, że coś jest inaczej niż powinno, po raz ósmy w życiu, ósmy dzień pod rząd, zjadam obiadek z soczewicą.Po obiadku wciągam Bio Serek Waniliowy z nasionkami chia (których zwykle nie dosypuję do serka, bo szkoda mi psuć jego smak), a potem idziemy na plac zabaw. Wracamy wymęczeni i głodni, a Mamy jak nie było, tak nie ma. Widocznie dobrze się bawi. Kiedy zasiadam do naleśników z dodatkiem chia, Mama daje znać, że już wkrótce przyjedzie i faktycznie nie musimy zbyt długo na nią czekać. Zbieramy nasze manatki i wracamy do domu.
Mieliśmy wyskoczyć wieczorem do pizzerii Al Ponte nad Motławą, mieliśmy nawet zarezerwowany stolik, żeby posiedzieć w pięknym miejscu, zjeść coś dobrego (ten punkt akurat mnie nie dotyczy) i przede wszystkim posłuchać śpiewu Agnieszki (która śpiewa również w moim kościele i której anielski głos nas do niego zaprowadził), ale ostatecznie odwołujemy nasze wyjście. Mamy sporo rzeczy na głowie, które musimy ogarnąć przed naszym wakacyjnym wyjazdem, a czasu jest coraz mniej. Na pizzę pójdziemy innym razem. Zamiast stolika na Motławą jest stół w kuchni, zamiast śpiewającej Agnieszki, jest śpiewający królik Alilo, a zamiast pizzy kaszka (manna + 7 ziaren + owsianka) na mleku ryżowym (po raz pierwszy w życiu) z dodatkiem baobabu (taka biała kupka proszku na środku trzeciego z poniższych zdjęć).
Za dzieciaka też miałam takie problemy, a rodzice tylko zadawali masę obowiązków. Czekam na kolejny wpis 😀